Zacznijmy od tego, że dodałam tutaj troszkę nowych rzeczy. Macie teraz linki do moich innych stron, historię tego jak blog powstał (to w zasadzie po prostu pierwsza notka, ale stwierdziłam, że lepiej, żeby była łatwo dostępna), a za parę minut skończę dział "o mnie". No, może za trochę więcej niż parę minut, bo wyjątkowo lubię o sobie pisać.
Zrobiłam też takie bardzo fajne coś, dzięki czemu jeśli macie do mnie jakieś pytania, to bardzo łatwo możecie mi je zadać (fajne, no nie?) >>KLIK<<
Wybrałyśmy się w środę z Pauliną do Warszawy. Oczywiście byłyśmy jak zawsze w pełni zorganizowane. Bus miałyśmy o 20:20, a gdzieś w okolicach 19:30 zorientowałyśmy się, że nie mamy pojęcia skąd startuje. Na szczęście wszystkie możliwe punkty znajdowały się w pobliżu, więc udało nam się odnaleźć w sytuacji w jakieś 15 minut.
Kocham Polski Bus nie za to, że jest tani, wygodny, czy co tam jeszcze. Kocham go za prąd i Wi-fi, dzięki którym bez problemu przetrwałyśmy 10 godzin jazdy.
Pijąc koniak z colą light, jedząc misie Haribo i oglądając Party Monster przygotowywałyśmy się psychicznie do tego, co ma się dalej dziać.
Jako, że nie jesteśmy najmądrzejszymi istotami na świecie, zamiast od razu grzecznie pójść spać (bo w końcu po co załatwiać sobie w Warszawie nocleg przed wyjazdem? Przecież jakoś to wyjdzie) przez pierwsze ponad 6 godzin siedziałyśmy w Internecie ciesząc się z tego jaki to cudowny wynalazek. Kiedy już zrobiłyśmy się w końcu senne, ja zmieniłam miejsce żeby było nam wygodniej. Bardziej pechowo trafić nie mogłam, bo przede mną siedziały dwie nastolatki, których główną rozrywką było bawienie się światełkiem nad siedzeniem.
Dotarłyśmy na miejsce o 6:30 i dopiero wtedy zaczęłyśmy się zastanawiać, co dalej. Pokręciłyśmy się chwilę w kółko i znalazłyśmy metro.
- Nie jedźmy nim, metro jest stworzone po to, żeby komplikować ludziom życie. Te wszystkie przesiadki i tak dalej.
- Tu jest tylko jedna linia...
- Co? Jak to jedna linia?
- No jedna.
- I ona sobie tak jeździ w te i z powrotem?
- No tak, w linii prostej...
- ...
Okazało się więc, że metro nie jest dla nas za trudne i możemy nim podjechać. Nie wiedziałyśmy gdzie, więc wybór padł na wiele obiecującą nazwę stacji - "centrum".
Nie lubię Warszawy. Nie gniewajcie się na mnie warszawiacy, ale poważnie nie cierpię tego miasta. Zwłaszcza rano. Kiedy wchodziłyśmy do metra wszyscy mieli złe miny i się spieszyli (jak powiedział kiedyś mój kolega "tam się każdy spieszy cały czas, a jeśli przypadkiem mu w tym przeszkodzisz, to wygląda jakby chciał cię zabić"). Patrzyli się na nas takim wzrokiem, że aż chciało mi się poudawać, że też się spieszę, żeby ich bardziej nie złościć. To miasto, w którym czuję wyrzuty sumienia, jeśli chodzę po ulicy z dobrym humorem i uśmiechem. Serio.
Nie miałyśmy pojęcia gdzie mamy dalej trafić, ani jak tam trafić, więc poszukałyśmy McDonalda (darmowe wi-fi... nie potrzeba dużo, żeby przyciągnąć takich klientów jak my). Siedząc przy kawie szukałyśmy kolejnych punktów orientacyjnych i taniego miejsca do spania (tutaj chcę przeprosić wszystkie znajome osoby, do których wtedy pisałam i męczyłam, ale sami rozumiecie, byłyśmy zdesperowane, po nieprzespanej nocy i dwóch litrach napoju energetycznego).
Nagle obok naszego stolika pojawił się Rosjanin i położył przed nami po dziwnie wyglądającym cukierku, zapakowanym w czerwony papierek. Z kolegą usiadł stolik obok i cały czas na nas zerkali. Cukierków wtedy jeszcze nie zjadłyśmy, ale wychodząc zabrałyśmy je ze sobą.
Musiałyśmy w końcu wyruszyć, żeby odebrać wejściówki na pokaz. Z naszą pamięcią złotej rybki kończyło się to co chwilę powrotem do McDonalda, żeby sprawdzić w Internecie, gdzie my miałyśmy iść.
Na szczęście w końcu Paulina wpadła na bardzo mądry pomysł (jeden z bardziej błyskotliwych tego dnia, serio) i narysowała mapkę z zaznaczonymi nazwami ulic.
Nie wiem jak ludzie radzili sobie w obcym mieście bez Internetu. Musieli mieć jakieś tajne sposoby, które dla naszego pokolenia już są zagadką (na przykład komunikacja międzyludzka i pytanie o drogę...).
Okazało się że wystarczy przejść kawałek pieszo i będziemy w redakcji.
Zadowolone i niesamowicie dumne z siebie, z zaproszeniem w kieszeni (a nawet więcej niż zaproszeniem, bo Paulina dostała dodatkowo jakiś prezent) postanowiłyśmy iść na piwo, żeby spędzić gdzieś sensownie czas do pokazu. Bez większego problemu trafiłyśmy do Przekąsek i Zakąsek. Nie mam pojęcia jak nam się to udało.
Kiedy zobaczyłyśmy, że piwo za 4 zł jest małym piwem, postanowiłyśmy iść gdzieś indziej.
Trafiłyśmy do uroczego studenckiego pubu, który zauważyłam gdzieś po drodze (i który automatycznie został jednym z moich ulubionych miejsc w Warszawie - tanie piwo i darmowe wi fi). Poza nami zauważyłam tam samych facetów, więc liczyłam na podsłuchanie ciekawych męsko-męskich rozmów.
W życiu! Jedyne o czym rozmawiali to archeologia, książki i karty Dragon Ball. Klimat tego miejsca zaczął na nas działać, bo chociaż pierwsze czterdzieści minut spędziłyśmy na poważnej dyskusji nad misiami Haribo, to potem też przerzuciłyśmy się na dyskusję nad dziełami Kubrick'a i Burgess'a.
Oczywiście dalej szukałyśmy noclegu zaczepiając znajomych w Internecie (jeszcze raz przepraszam).
Około osiemnastej stwierdziłyśmy, że pora wybrać się na pokaz, skoro i tak prawdopodobnie droga zajmie nam o wiele więcej niż powinna.
Minęłyśmy obrońców krzyża (wiedzieliście, że to się dalej dzieje? Ja myślałam, że już dawno historia się skończyła) i jakimś cudem trafiłyśmy na miejsce chwilę przed czasem.
Nawet nie jesteście w stanie wyobrazić sobie naszej radości na widok dwóch sponsorów - Martini i Frugo. Dzięki temu miałyśmy darmowy dostęp do obu przez cały wieczór (dzięki czemu końcówka relacji będzie trochę zamglona).
O pokazie nie będę się rozpisywać, bo to nie moja działka. Ja się po prostu cieszyłam, że zobaczę Zombie Boya. Za to z ogromną chęcią opowiem wam o ludziach, którzy tam byli.
Było kilka grup. Pierwsza to osoby z jakiś powodów znane (mnie nie pytajcie, ja większości osób, którym robili zdjęcia na czerwonym dywanie nie kojarzyłam), które marzą o tym, żeby być znane jeszcze bardziej. Patrzą się z nienawiścią na każdego kto jest chudszy, ładniejszy, ma droższe ubranie czy lepsze miejsce od nich. Mimo tego, że przypuszczalnie mają na sobie majtki, które są więcej warte niż cała moja garderoba wzięta razem do kupy, to rzucają się na darmowy bar i inne gratisy jakby od tego zależało ich życie (my nie byłyśmy lepsze, ale my jesteśmy biedne więc mamy wytłumaczenie).
Druga grupa, to naprawdę ważne osoby. Projektanci, właściciele firm. Oni byli dla nas wyjątkowo mili, pod koniec pili z nami drinki, ściskali i zapraszali na after party. Rzucali się na bar bez względu na to, czy darmowy czy nie - przypuszczam, że przy ich funduszach nie robi im to większej różnicy. Miałam dziwne wrażenie, że to co dzieje się na ich afterach nie nadawałoby się do opowiedzenia publicznie, nawet tutaj. W skrócie - cudowni dziwacy.
Trzecia, którą zauważyłam pod koniec, kiedy już zrobiło się luźniej (wspomniałam że był straszny ścisk? Byliście kiedyś na koncercie pod samą sceną? Jeśli chodzi o ilość osób na metr kwadratowy to zdecydowanie było tam tak samo przez większą część imprezy), to młodzi ludzie, którzy przyszli jako goście, bo z tych czy innych powodów dostali wejściówki. Przeważnie geje czy studenci mody. Przeuroczy ludzie, pamiętam jak z dwójką z nich wracałyśmy taksówką i rozmawiali z kierowcą o śmierci Hanki.
Oczywiście było dużo osób, które nie należały do żadnej grupy (albo po prostu nie rozejrzałam się na tyle dokładnie, żeby odnaleźć jakieś nowe).
W każdym razie, ze względu na ścisk naszym ulubionym miejscem okazała się toaleta (nie wiedzieć czemu praktycznie pusta) gdzie wygodnie siedząc na parapecie piłyśmy kolejne drinki (wiedzieliście, że można łączyć martini z szampanem? Ja też nie, ale jest świetne).
Na pokaz nie dostałyśmy miejsc siedzących. Teoretycznie, jako media powinnyśmy, ale trochę to wszystko było niezorganizowane.
Niech jako przykład posłuży historia dwóch dziewczyn, które stały koło nas. Jedna z ich koleżanek musiała już zająć siedzenia i rozpaczliwie starały się z nią skontaktować. W końcu podeszła do nich.
- Powiedzcie po prostu, że jesteście od Martini.
Uciekła na miejsce, a dziewczyny zaczepiły panią odpowiedzialną za wpuszczanie ludzi.
- Przepraszam, my od Martini.
Pani odeszła na bok i zaczęła rozglądać się po miejscach.
- O nie, myślisz że poszła zapytać?
W końcu na ich szczęście nie zapytała o to nikogo, tylko poinformowała, że może im zaoferować jedynie miejsca siedzące.
Wtedy dotarło do nas, że zrobiłyśmy błąd przedstawiając się, jako prasa, kiedy hasłem-kluczem, dzięki któremu wpuszczali było "Jesteśmy od X (tu nazwa sponsora). Ja i jeszcze te pięć osób."
Kiedy już szykowałyśmy się do wyjścia, ubrane w sto warstw ubrań (stąd nasz pyzaty wygląd na niektórych fotach) i trochę smutne (a przynajmniej ja), że Zombie Boya zobaczyłyśmy tylko minimalnie (i to idącego do dubstepu. Jestem tolerancyjna, ale kto na pokazie puszcza dubstep?), okazało się że jest już luźniej i stoi wśród jakiś ludzi. Udało mi się zamienić z nim kilka zdań (musiałam wypić już dosyć sporo tych darmowych drinków skoro nie wstydziłam się rozmawiać po angielsku) i zrobić sobie zdjęcie. Przynajmniej mi, bo zanim Paulina zdążyła do niego podejść przyszedł niemiły pan, który go zabrał.
Zmęczone wróciłyśmy do domu myląc przy okazji pociągi i lądując na dworcu we Wronkach, gdzie nie było nawet automatu do kawy.
Uwierzcie mi, że to naprawdę skrócona relacja, ale nie chcę was zanudzać naszymi przygodami. Poza tym, na pewno wiele będę jeszcze w międzyczasie wtrącać jako anegdotki.
Zrobiłam też takie bardzo fajne coś, dzięki czemu jeśli macie do mnie jakieś pytania, to bardzo łatwo możecie mi je zadać (fajne, no nie?) >>KLIK<<
Wybrałyśmy się w środę z Pauliną do Warszawy. Oczywiście byłyśmy jak zawsze w pełni zorganizowane. Bus miałyśmy o 20:20, a gdzieś w okolicach 19:30 zorientowałyśmy się, że nie mamy pojęcia skąd startuje. Na szczęście wszystkie możliwe punkty znajdowały się w pobliżu, więc udało nam się odnaleźć w sytuacji w jakieś 15 minut.
takie tam hipsterskie na pkp |
Kocham Polski Bus nie za to, że jest tani, wygodny, czy co tam jeszcze. Kocham go za prąd i Wi-fi, dzięki którym bez problemu przetrwałyśmy 10 godzin jazdy.
takie tam oglądając Party Monster |
Pijąc koniak z colą light, jedząc misie Haribo i oglądając Party Monster przygotowywałyśmy się psychicznie do tego, co ma się dalej dziać.
Jako, że nie jesteśmy najmądrzejszymi istotami na świecie, zamiast od razu grzecznie pójść spać (bo w końcu po co załatwiać sobie w Warszawie nocleg przed wyjazdem? Przecież jakoś to wyjdzie) przez pierwsze ponad 6 godzin siedziałyśmy w Internecie ciesząc się z tego jaki to cudowny wynalazek. Kiedy już zrobiłyśmy się w końcu senne, ja zmieniłam miejsce żeby było nam wygodniej. Bardziej pechowo trafić nie mogłam, bo przede mną siedziały dwie nastolatki, których główną rozrywką było bawienie się światełkiem nad siedzeniem.
Dotarłyśmy na miejsce o 6:30 i dopiero wtedy zaczęłyśmy się zastanawiać, co dalej. Pokręciłyśmy się chwilę w kółko i znalazłyśmy metro.
- Nie jedźmy nim, metro jest stworzone po to, żeby komplikować ludziom życie. Te wszystkie przesiadki i tak dalej.
- Tu jest tylko jedna linia...
- Co? Jak to jedna linia?
- No jedna.
- I ona sobie tak jeździ w te i z powrotem?
- No tak, w linii prostej...
- ...
Okazało się więc, że metro nie jest dla nas za trudne i możemy nim podjechać. Nie wiedziałyśmy gdzie, więc wybór padł na wiele obiecującą nazwę stacji - "centrum".
Nie lubię Warszawy. Nie gniewajcie się na mnie warszawiacy, ale poważnie nie cierpię tego miasta. Zwłaszcza rano. Kiedy wchodziłyśmy do metra wszyscy mieli złe miny i się spieszyli (jak powiedział kiedyś mój kolega "tam się każdy spieszy cały czas, a jeśli przypadkiem mu w tym przeszkodzisz, to wygląda jakby chciał cię zabić"). Patrzyli się na nas takim wzrokiem, że aż chciało mi się poudawać, że też się spieszę, żeby ich bardziej nie złościć. To miasto, w którym czuję wyrzuty sumienia, jeśli chodzę po ulicy z dobrym humorem i uśmiechem. Serio.
takie tam w liściach |
takie tam kopiąc liście |
takie tam znowu kopiąc liście |
Nie miałyśmy pojęcia gdzie mamy dalej trafić, ani jak tam trafić, więc poszukałyśmy McDonalda (darmowe wi-fi... nie potrzeba dużo, żeby przyciągnąć takich klientów jak my). Siedząc przy kawie szukałyśmy kolejnych punktów orientacyjnych i taniego miejsca do spania (tutaj chcę przeprosić wszystkie znajome osoby, do których wtedy pisałam i męczyłam, ale sami rozumiecie, byłyśmy zdesperowane, po nieprzespanej nocy i dwóch litrach napoju energetycznego).
Nagle obok naszego stolika pojawił się Rosjanin i położył przed nami po dziwnie wyglądającym cukierku, zapakowanym w czerwony papierek. Z kolegą usiadł stolik obok i cały czas na nas zerkali. Cukierków wtedy jeszcze nie zjadłyśmy, ale wychodząc zabrałyśmy je ze sobą.
takie tam z magicznym cukierkiem |
Musiałyśmy w końcu wyruszyć, żeby odebrać wejściówki na pokaz. Z naszą pamięcią złotej rybki kończyło się to co chwilę powrotem do McDonalda, żeby sprawdzić w Internecie, gdzie my miałyśmy iść.
takie tam szukając noclegu |
Na szczęście w końcu Paulina wpadła na bardzo mądry pomysł (jeden z bardziej błyskotliwych tego dnia, serio) i narysowała mapkę z zaznaczonymi nazwami ulic.
Nie wiem jak ludzie radzili sobie w obcym mieście bez Internetu. Musieli mieć jakieś tajne sposoby, które dla naszego pokolenia już są zagadką (na przykład komunikacja międzyludzka i pytanie o drogę...).
takie tam fajne pasy |
takie tam butów |
takie tam śniadanie mistrzów |
takie tam z podskakującym ptakiem |
Okazało się że wystarczy przejść kawałek pieszo i będziemy w redakcji.
takie tam w drodze do redakcji |
takie tam na ul. Kubusia Puchatka |
takie tam czytając o Kubusiu Puchatku |
Zadowolone i niesamowicie dumne z siebie, z zaproszeniem w kieszeni (a nawet więcej niż zaproszeniem, bo Paulina dostała dodatkowo jakiś prezent) postanowiłyśmy iść na piwo, żeby spędzić gdzieś sensownie czas do pokazu. Bez większego problemu trafiłyśmy do Przekąsek i Zakąsek. Nie mam pojęcia jak nam się to udało.
takie tam Przekąski i Zakąski |
takie tam kupując piwo |
takie tam zaproszenie ze mną w tle |
Kiedy zobaczyłyśmy, że piwo za 4 zł jest małym piwem, postanowiłyśmy iść gdzieś indziej.
Trafiłyśmy do uroczego studenckiego pubu, który zauważyłam gdzieś po drodze (i który automatycznie został jednym z moich ulubionych miejsc w Warszawie - tanie piwo i darmowe wi fi). Poza nami zauważyłam tam samych facetów, więc liczyłam na podsłuchanie ciekawych męsko-męskich rozmów.
W życiu! Jedyne o czym rozmawiali to archeologia, książki i karty Dragon Ball. Klimat tego miejsca zaczął na nas działać, bo chociaż pierwsze czterdzieści minut spędziłyśmy na poważnej dyskusji nad misiami Haribo, to potem też przerzuciłyśmy się na dyskusję nad dziełami Kubrick'a i Burgess'a.
Oczywiście dalej szukałyśmy noclegu zaczepiając znajomych w Internecie (jeszcze raz przepraszam).
takie tam szukając noclegu |
takie tam męcząc ludzi o nocleg |
Około osiemnastej stwierdziłyśmy, że pora wybrać się na pokaz, skoro i tak prawdopodobnie droga zajmie nam o wiele więcej niż powinna.
Minęłyśmy obrońców krzyża (wiedzieliście, że to się dalej dzieje? Ja myślałam, że już dawno historia się skończyła) i jakimś cudem trafiłyśmy na miejsce chwilę przed czasem.
takie tam z obrońcami krzyża |
Nawet nie jesteście w stanie wyobrazić sobie naszej radości na widok dwóch sponsorów - Martini i Frugo. Dzięki temu miałyśmy darmowy dostęp do obu przez cały wieczór (dzięki czemu końcówka relacji będzie trochę zamglona).
takie tam z Martini |
takie tam pijąc Tigera (bo za darmo) |
O pokazie nie będę się rozpisywać, bo to nie moja działka. Ja się po prostu cieszyłam, że zobaczę Zombie Boya. Za to z ogromną chęcią opowiem wam o ludziach, którzy tam byli.
Było kilka grup. Pierwsza to osoby z jakiś powodów znane (mnie nie pytajcie, ja większości osób, którym robili zdjęcia na czerwonym dywanie nie kojarzyłam), które marzą o tym, żeby być znane jeszcze bardziej. Patrzą się z nienawiścią na każdego kto jest chudszy, ładniejszy, ma droższe ubranie czy lepsze miejsce od nich. Mimo tego, że przypuszczalnie mają na sobie majtki, które są więcej warte niż cała moja garderoba wzięta razem do kupy, to rzucają się na darmowy bar i inne gratisy jakby od tego zależało ich życie (my nie byłyśmy lepsze, ale my jesteśmy biedne więc mamy wytłumaczenie).
Druga grupa, to naprawdę ważne osoby. Projektanci, właściciele firm. Oni byli dla nas wyjątkowo mili, pod koniec pili z nami drinki, ściskali i zapraszali na after party. Rzucali się na bar bez względu na to, czy darmowy czy nie - przypuszczam, że przy ich funduszach nie robi im to większej różnicy. Miałam dziwne wrażenie, że to co dzieje się na ich afterach nie nadawałoby się do opowiedzenia publicznie, nawet tutaj. W skrócie - cudowni dziwacy.
Trzecia, którą zauważyłam pod koniec, kiedy już zrobiło się luźniej (wspomniałam że był straszny ścisk? Byliście kiedyś na koncercie pod samą sceną? Jeśli chodzi o ilość osób na metr kwadratowy to zdecydowanie było tam tak samo przez większą część imprezy), to młodzi ludzie, którzy przyszli jako goście, bo z tych czy innych powodów dostali wejściówki. Przeważnie geje czy studenci mody. Przeuroczy ludzie, pamiętam jak z dwójką z nich wracałyśmy taksówką i rozmawiali z kierowcą o śmierci Hanki.
Oczywiście było dużo osób, które nie należały do żadnej grupy (albo po prostu nie rozejrzałam się na tyle dokładnie, żeby odnaleźć jakieś nowe).
W każdym razie, ze względu na ścisk naszym ulubionym miejscem okazała się toaleta (nie wiedzieć czemu praktycznie pusta) gdzie wygodnie siedząc na parapecie piłyśmy kolejne drinki (wiedzieliście, że można łączyć martini z szampanem? Ja też nie, ale jest świetne).
takie tam na parapecie |
takie tam pijąc martini (bo za darmo) |
takie tam z naszymi drinkami |
Na pokaz nie dostałyśmy miejsc siedzących. Teoretycznie, jako media powinnyśmy, ale trochę to wszystko było niezorganizowane.
takie tam z pokazu |
takie tam sprzed pokazu |
Niech jako przykład posłuży historia dwóch dziewczyn, które stały koło nas. Jedna z ich koleżanek musiała już zająć siedzenia i rozpaczliwie starały się z nią skontaktować. W końcu podeszła do nich.
- Powiedzcie po prostu, że jesteście od Martini.
Uciekła na miejsce, a dziewczyny zaczepiły panią odpowiedzialną za wpuszczanie ludzi.
- Przepraszam, my od Martini.
Pani odeszła na bok i zaczęła rozglądać się po miejscach.
- O nie, myślisz że poszła zapytać?
W końcu na ich szczęście nie zapytała o to nikogo, tylko poinformowała, że może im zaoferować jedynie miejsca siedzące.
Wtedy dotarło do nas, że zrobiłyśmy błąd przedstawiając się, jako prasa, kiedy hasłem-kluczem, dzięki któremu wpuszczali było "Jesteśmy od X (tu nazwa sponsora). Ja i jeszcze te pięć osób."
Kiedy już szykowałyśmy się do wyjścia, ubrane w sto warstw ubrań (stąd nasz pyzaty wygląd na niektórych fotach) i trochę smutne (a przynajmniej ja), że Zombie Boya zobaczyłyśmy tylko minimalnie (i to idącego do dubstepu. Jestem tolerancyjna, ale kto na pokazie puszcza dubstep?), okazało się że jest już luźniej i stoi wśród jakiś ludzi. Udało mi się zamienić z nim kilka zdań (musiałam wypić już dosyć sporo tych darmowych drinków skoro nie wstydziłam się rozmawiać po angielsku) i zrobić sobie zdjęcie. Przynajmniej mi, bo zanim Paulina zdążyła do niego podejść przyszedł niemiły pan, który go zabrał.
Zmęczone wróciłyśmy do domu myląc przy okazji pociągi i lądując na dworcu we Wronkach, gdzie nie było nawet automatu do kawy.
Uwierzcie mi, że to naprawdę skrócona relacja, ale nie chcę was zanudzać naszymi przygodami. Poza tym, na pewno wiele będę jeszcze w międzyczasie wtrącać jako anegdotki.
takie tam z Zombie Boyem <3 |
miałyście ekstra wycieczkę, uśmiałam się po pachy z waszych przygód :)
OdpowiedzUsuńpowinnas miec własną kolumne w jakiejś wypasionej gazecie, albo prowadzic program podróznoczo-imprezowy bo Twoje relacje czyta sie zajebiście ;D
OdpowiedzUsuńJa to bym chciała prowadzić taki program jak ten facet co jeździ po świecie i testuje alkohole
OdpowiedzUsuńHaha.. Obrońcy krzyża są tam dzień w dzień! Wiem co mówię bo często udaję się na spacer krakowskim przedmieściem na starówkę! Czasem się zastanawiam czy ktoś im za to płaci :) Za too powiem Ci że w końcuu się naczytałam! Często jak jestem na jakimś blogaskuu cała notatka nie przekracza 10zdań :( Czasem mam wrażenie że zanikają umiejętności czytania i pisania a ludzie ograniczają się do stawiania dwukropków, nawiasów itp. Czekam na następną notatkę :)
OdpowiedzUsuńWszystko cacy ale wydawało mi się że byłaś na tym after.. czy to zostawiasz jako smaczek na następną notkę? :D
OdpowiedzUsuńps.na prawdę gratuluję ci zmysłu orientacyjnego :P
wcale nie jestem stary a jakoś wystarczy mi język w gębie i pałac kultury tudzież inne falliczne budynki żeby sie nie zgubić w mieście :D
Pojechałyśmy na after, ale skończyłyśmy na kebabie. Nie pytaj, ja nie wiem.
OdpowiedzUsuńW każdym razie, pod pałac trafiłyśmy, ale w jaki sposób ma nam to pomóc w drodze do redakcji czy Soho Factory, którym nikt nie słyszał (tak tak, w drodze do klubu już przeszłyśmy na etap pytania ludzi, co okazało się błędem bo nas poprowadzili na około)
Zommmmbie Boyyy.... O____O
OdpowiedzUsuń<3
:) :) świetny opis! :) hehe.. uśmiałam się momentami w duchu :)
OdpowiedzUsuńDługa notka to dobra notka. Miałem pełno komentarzy podczas czytania, ale po skończeniu wszystko uleciało. Widocznie nie tylko wy macie pamięć złotej rybki. Skomentuje więc zdjęcia (które są świetne) Widzę, że w Wawce tez są nowe frytki w KFC. Złe frytki.Co do Warszawy, byłe tam raz i byłem bardzo, ale to bardzo! ciekaw jak tam jest. Ja chłopak ze Szczecina, który najdalej za granicą był w Berlinie, a w Polsce to w Krakowie (dosłownie chwilę). Liczyłem na fajerwerki, wódkę zamiast deszczu i masa napalonych Warszawianek. A co się okazało? że to taki większy Szczecin. Wszystko szare tylko dwa razy większe. Wszystko ma po co najmniej dwa piętra, a reklamy są na całe bloki. Szaro, śmierdzi , a co najgorsze kebab jest obrzydliwy. Jedyny plus to Warszawianki, które wiedzą jak się ubierać i na prawdę są ładne (na brzydkie nie zwracałem uwagi). Nie mógłbym tam mieszkać, ale z chęcią ze znajomymi oraz walizką dolarów mógłbym tam pojechać na wakacje. Masz fajny tyłek.
OdpowiedzUsuńTa notka miała być jeszcze dłuższa, ale zrezygnowałam, żeby nie przesadzać :)
OdpowiedzUsuńWarszawa wcale nie jest większym Szczecinem. Tutaj ludzie są mili, tam w ogóle. Kiedy chodzę uśmiechnięta (a często mam zwyczaj szczerzyć się do obcych) do nawet stare babcie odpowiadają mi uśmiechem. Tam każdy chce mnie za to zabić :P
P.S.
Dziękuję, miło mi to słyszeć :)
Genialnie piszesz, możesz się nadać do jakiejś gazety :D
OdpowiedzUsuńWarszawa faktycznie nieciekawe miasto, szczególnie na więcej niż jeden dzień jest męczące jak się nie ma np. roweru (bo samochodem po miescie byłoby chyba jeszcze gorzej xD)
czekam na kolejne przygody ;D
Fajnie się czyta twoje przemyślenia:))) Impreza od kulis- teraz wiemy jak to wygląda naprawdę.
OdpowiedzUsuńBędę śledzić twojego fajnego różowego bloga:)
a ja tu będę wyjątkiem i powiem, że ten blog jest do dupy :)
OdpowiedzUsuńw koncu się doczekalam pierwszego negatywnego anonimowego komentarza ;) co prawda liczylam na większy hardcore, bo jak wiadomo 'haters make me famous' ale na początek dobre i to
OdpowiedzUsuńtak z ciekawości, w jaki sposób zdobyłyście wejściówki? ;)
OdpowiedzUsuńPaulina załatwiła w zamian za napisanie reportażu ;)
OdpowiedzUsuńFajna relacja :)
OdpowiedzUsuń