O problemach biuściastych


Jako, niekoniecznie dumna, posiadaczka miseczki F (chociaż teraz, kiedy z wiadomych przyczyn, cycki znowu zaczęły rosnąć jak na sterydach, to już sama nie wiem) postanowiłam poskarżyć się światu, że to wcale nie jest takie fajne.
Nie raz i nie dwa musiałam się nasłuchać od mniej obdarzonych przez naturę koleżanek, jak to mi zazdroszczą. Kochane - nie ma czego.  Gdyby była bogata, to pierwszą rzeczą, jaką bym zrobiła, byłoby pomniejszenie piersi. Serio. Uwierzcie mi, że to właśnie my, z miseczkami, które w razie apokalipsy mogłyby posłużyć za awaryjny namiot, chciałybyśmy być na Waszym miejscu.
Mam nadzieję, że ten artykuł rozjaśni Wam trochę sytuację (a podobnym do mnie, pozwoli ponarzekać w komentarzach).


Eleganckie ubranie

Zapomnijcie o koszulach.  Tego się po prostu nie da założyć. Ostatecznie, na upartego, można zostawić rozpiętą, albo zawiązać nad pępkiem czy coś. Dla bardziej zdesperowanych - wizyta u krawcowej. Nie udało mi się jeszcze kupić koszuli, która dopinałaby się w biuście nie tworząc na dole efektu sztucznej ciąży. Wszystkie zawsze będą odstawać. Próbowałam już różnych patentów, łącznie z agrafkami, paskami, różnymi krojami. Nic.
Największy problem robi to przy różnych uroczystościach, gdzie wypada nałożyć koszulę. Jak szłam na maturę, to dużo bardziej stresowałam się tym, co ja w ogóle mam ubrać żeby wyglądać jak człowiek, niż samym egzaminem.


Bluzki na ramiączkach

Też ciężka sprawa w lato. Kiedy upały dorównują tym w piekle, a wy macie ochotę założyć zwykłą, najzwyklejszą bluzkę na ramiączkach - nie ma sposobu, żebyście nie wyglądały wulgarnie. W zasadzie wulgarnie wygląda się w 80% ubrań. Stajemy tu między młotem a kowadłem, bo bluzki zasłonięte po szyję wizualnie powiększają biust (a to ostatnia rzecz, której byśmy chciały), a cokolwiek z dekoltem powoduje wrogie i zniesmaczone spojrzenia, albo komentarze ulicznych pijaczków spod osiedlowych sklepów. Zostaje ubrać się w habit i siedzieć zgarbioną w kącie licząc, że nikt nie zauważy, że cośtam odstaje nam bardziej niż powinno.


Bolące plecy.

Po pierwsze, właśnie od garbienia się, żeby jakoś ten biust ukryć. Bo wyprostowane plecy i pierś do przodu stają się od razu postawą prowokującą.
Druga rzecz, że mimo wszystko, bądźmy szczerzy, duże cycki sporo ważą (wstyd się przyznać, ale raz próbowałam zważyć moja stawiając taką zwykłą wagę na stole i kładąc na niej piersi - nie udało się). Kupcie sobie duży stanik, wsadźcie do każdej miseczki kilogram albo dwa mąki i spróbujcie tak chodzić cały dzień. Zrozumiecie.


Kostium kąpielowy i bielizna

Ha! Nie rozśmieszajcie mnie. Jeśli nie masz do tego pupy dwa razy większej niż ta Jeniffer Lopez, to zapomnij, że znajdziesz coś dla siebie. Ja zawsze musiałam albo kupować dwa różne, żeby mieć do tego mniejsze majtki, albo właśnie lecieć z majtkami do krawcowej, żeby zwężyła.  Pewnie, że są sprzedawane staniki i majtki osobno, ale do bikini składających się z samych sznureczków, a o tym też możemy zapomnieć. Jeśli chcemy komfortu na plaży, to stanik musi być na grubych ramiączkach i z fiszbinami.

Żeby kupić pasującą bieliznę, która nie wygląda jak zdjęta z prababci, trzeba zapłacić minimum 200 zł.  A i tak możemy zapomnieć o tych słodziutkich i ślicznych staniczkach, które dla posiadaczek miseczek mniejszych od DD są na porządku dziennym.


A bieliznę trzeba kiedyś zdjąć...

Przyznam się, że miałam wczoraj pierwszą noc od 10 lat, kiedy spałam bez stanika (z prostej przyczyny - każdy ciśnie mnie już tak, że by się nie dało ;) ). Z jednej strony cudowne uczucie wolności, z drugiej próby ułożenia się tak, żeby nic nie gniotło. I wielki dyskomfort przy każdym podniesieniu się czy zmianie pozycji. Z tego samego powodu seks też tylko w staniku - po prostu jest wygodniej. No i zmniejsza to ryzyko podbicia oka czy uduszenia.
Można zapomnieć o chodzeniu po domu nago, bo bez dodatkowego wsparcia szybko staje się to męczące.

No i wygląd - dwa razy dziennie ćwiczenia, żeby jakoś te cycki się trzymały, a i tak chyba każda posiadaczka (naturalnego oczywiście) dużego biustu, z którą o tym rozmawiałam, ma kompleks obwisłych piersi i paniczny lęk przed tym.



To tyle z tych najważniejszych. Oczywiście jest milion innych sytuacji, gdzie duży biust przeszkadza. Poza tym, jak już kiedyś mówiłam, można znaleźć tam więcej resztek jedzenia niż w klawiaturze. Wiadomo, są też plusy, może kiedyś i o nich napiszę, na poprawę humoru biuściastym koleżankom ;)

Na podsumowanie mogę tylko powiedzieć, ze cycki to cycki i kochamy wszystkie. Póki Grzesiek jest zadowolony i nie narzeka, to i ja nauczyłam się jakoś je lubić (chociaż ciężka walka to była, oj ciężka).


Poza tym, stwórzmy galerię biustów czytelniczek (chciałam to zrobić już do tego posta, ale obudziłam się na ostatnią chwilę, jak zwykle), lepszą od tych joemonsterowych! wysyłajcie zdjęcia na maila pkz451@gmail.com


Jak ptaszek w klatce, czyli uciekaj ile sił!

Po pierwsze, zabrałam się za prowadzenie internetowego second handu - w ciągu tygodnia uzupełnię działy i wystawię na sprzedać już konkretne ubrania. Czekają tylko na zdjęcia (i znalezienie drobnej wytatuowanej modelki, bo ja w dużą część z nich się nie zmieszczę ;) ).
Póki  co jest tylko post zapowiadający, jednak zapraszam do polubienia i obserwowania, bo bardzo się postaram, żeby było ciekawie i żeby każdy znalazł coś dla siebie.


Dzisiejszy post, poza końcowym apelem, jest skierowany raczej do Panów. Zawsze drażniło mnie, kiedy dziewczyny mówiły, że "kogoś szukają". Przemyślałam to i już wiem dlaczego.

Zacznijmy od konkretów. Są dwa typy kobiet, wchodzących w związki (nie licząc tych dla korzyści materialnych czy jakichkolwiek innych). Te, które szukają faceta i te, które poznały faceta dlatego się na związek decydują. Pierwszych unikajcie. Gdy tylko zobaczycie sygnały ostrzegawcze (o tym za chwilę, nie martwcie się, dam wam konkretny poradnik) podziękujcie za znajomość.

Już wszystko wyjaśniam. Przypadek drugi, ten właściwy, jest oczywisty. Jest sobie dwoje ludzi, każde żyje swoim życiem i w pełni wystarcza sam sobie, jednak pewnego pięknego dnia poznają się i stwierdzają, że dalej chcą żyć swoim życiem ale już z tą drugą osobą obok.
Piękne, poprawne. Szczere.

U dziewczyn, które szukają kogoś, nie wygląda to tak. Część ich życia jest poświęcona szukaniu partnera. Z różnych powodów - boją się być same, są uzależnione od związków, „wszystkie koleżanki mają faceta“. Czasem świadomie, czasem nie, robią rozeznanie wśród osobników płci męskiej, których znają. Wybierają tych, których znają i próbują. Jeśli nie uda się z jednym, to zmieniają metodę i biorą się za kolejnego, aż skończy się lista. Zastanówcie się, chcielibyście być w związku z kobietą tylko dlatego, że szukała kogoś, a wy akurat spełniliście wymagania?
Przyjrzyjmy się im dokładniej.

fot Marta Miszuk



Jak działają?

Wspomniałam już o „liście“. Czasem jednak lista się kończy, a tu dalej pusto. Mogą albo zacząć szukać nowych ofiar realnie, albo wirtualnie.
Zapisują się na dodatkowe kursy, wychodzą ze znajomymi do klubów - jednak dla rozwijania zainteresowań czy dla czystej rozrywki. Od początku rozglądają się, oceniają, wybierają.
Przeglądają znajomych znajomych na facebooku, tworzą profile na serwisach randkowych. Rejestrują się na forach i nawet tam próbują.
Uważajcie. Mogą być wszędzie.


Jak je rozpoznać?

Z mojej perspektywy wygląda to całkiem łatwo, dziewczyny z poszukiwań faceta idealnego po prostu się zwierzają. Wam jednak może się przecież wydawać, że trafiliście w totka, że idealna dziewczyna zwróciła na was uwagę.  Jest kilka sygnałów, na które warto jednak zwrócić uwagę.

 - Jeśli dziewczyna zwierza wam się i używa tekstów w stylu: „może kiedyś ja też sobie kogoś znajdę“, „dla mnie już chyba nikogo nie ma“ czy innych tego rodzaju - uciekajcie.
- Jeśli niedługo potem zaczyna romansować z waszym wspólnym znajomym - ostrzeżcie go, żeby uciekał. Zmieniła taktykę - z „przyjaciółki“ (która najwidoczniej nie zadziałała) na „romantyczną“.
- Serwisy randkowe. Nie nie nie. I jeszcze raz nie. Bo przecież jeśli ktoś tam jest, to znaczy, że szuka.
- Te całe nowe i modne spotted. Idea fajna, ale tak naprawdę, to kolejny portal randkowy, tylko mniej krępujący.
- Kiedy wieloletnia znajoma zaczyna kombinować coś w waszą stronę. Oczywiście, opcje są dwie. Albo od lat darzy was skrywanym uczuciem i w końcu zbiera się na odwagę. Albo, bardziej prawdopodobne, jesteście kolejni na jej liście. Jeśli nie było chemii na początku spotkania, to skąd miałaby się pojawić po paru latach?


fot Marta Miszuk


No dobra, ale co w tym w zasadzie takiego złego?

Macie prawo nad tym się zastanawiać. W końcu macie fajną dziewczynę, jest wam dobrze. Musicie jednak pamiętać, że jest z wami dlatego, że spełniliście jakieś tam wymogi. Więcej tu kalkulacji niż romantycznych uniesień. Pewnie, może po czasie się zakochać, ale bądźmy szczerzy - jaki to procent przypadków?
Cała reszta związków dziewczyn szukających może potoczyć się dwoma torami - albo stwierdzą, że idą szukać dalej i związek skończy się z powodu błahej kłótni albo jakimś standardowym tekstem.
Albo... Stwierdzi, że to najlepsze, co może jej się udać znaleźć i skończy się ślubem. Co nie oznacza końca szukania. Tym bardziej, jeśli jako wasza małżonka spotka gdzieś wielką i prawdziwą miłość.
Tak czy siak, romanse później praktycznie gwarantowane.

fot Marta Miszuk



Przykre jest to, że bardzo duży procent dziewczyn się tak zachowuje (jeśli nie większość). Hej, co z wami? Jeśli nie jesteście szczęśliwe same ze sobą, to z kimś innym też nie będziecie. Dopiero kiedy przestaniecie szukać, możecie trafić na prawdziwe uczucie :)

TOP 10 najbardziej posranych książek, na jakie w życiu trafiłam.

Jak zapowiadałam, wracam do blogowania pełną parą! ;)

Dawno nic o seksie i dziwactwach nie było, więc wypadałoby się poprawić. Przebrnęłam w życiu przez wiele dziwnych książek. Zawsze mnie do takich ciągnęło, co zresztą widać pewnie po mnie całkiem wyraźnie. Kilka (w zasadzie to więcej niż kilka) z nich jednak wryło mi się w główkę mocniej niż inne. Panie i Panowie, oto przed Wami top 10 najbardziej posranych książek, jakie czytałam w życiu. Możliwe spoilery, więc tego... ostrożnie czytajcie. I wybierzcie coś dla siebie. Szaro, buro za oknem. Coraz zimniej. Pora na dobrą lekturę.


10. „Ciało i krew“ Graham Masterton

Zaczniemy delikatnie, bo w końcu większość wie, czego po Mastertonie można się spodziewać. Jednak ta książka jest całą esencją mastertonowości. Człowiek krzak zabijający ludzi i jeżdżący czarnym jeepem z bandą innych dziwnych stworów, ośmiolatka z penisem wychodzącym z ust, kobieta wychowana przez wieprze i knur wielkości przyczepy campingowej z umysłem trzyletniego nawiedzonego chłopca. Podsumowując: WOW! Brakuje tylko zombie i sztucznych ogni. W tej książce Masterton wybitnie postarał się i wcisnął chyba każdy pomysł jaki w tym momencie przychodził mi do głowy.
Dziwne, ale dopiero niedawno ją przeczytałam, jak Grzesiek mi podsunął. Wciągnęła nieźle i miał swobodny dostęp do komputera na dobre dwa - trzy dni.


9. „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście“ Charles Bukowski

Póki co jedyne Bukowskiego, co przeczytałam, ale zauroczył mnie (o ile można w tym przypadku użyć tego słowa) i na pewno sięgnę po więcej.  No bo jak nie kochać kogoś, kto całym sobą i każdym opowiadaniem zawartym w zbiorze mówi: „hej, jestem brzydkim alkoholikiem i seksoholikiem, ale mam to w dupie bo jestem pijany i zajebiście piszę. A jak się nie podoba to spieprzać“.
Opowiadania przesiąknięte brudem, niechęcią do świata i w każdym (no, albo może w prawie każdym) pojawia się „bzykanie życia“.
Do przeczytania Bukowskiego skłoniły mnie jakieś jego cytaty znalezione w odmętach internetu i absolutnie nie żałuję. Jak nie macie lektury na jesienne wieczory, to ta książka bardzo wpasuje się w szary klimat za oknem.
Niepokojąco utożsamiam się z autorem.


8. „Głębokie gardło“ D. M. Perkins

Wypatrzyłam ją w świętej pamięci szczecińskim pubie, Tunelu (Jezu, to były czasy). Barmani mieli ją w swojej kolekcji i zgodzili się pożyczyć (i tak bywałam tam parę razy w tygodniu, więc nie mieli specjalnych oporów).
Co tu dużo pisać, książkowa wersja pierwszego pornosa puszczanego w kinach. Rzecz o dziewczynie, która łechtaczkę ma w gardle, więc postanawia zostać seksterapeutką i naprawiać świat za pomocą robienia loda (piękna idea). Idzie się i pomasturbować i pośmiać, zwłaszcza kiedy opisywani są poszczególni pacjenci. Do tej pory utkwił mi w pamięci facet, który był wielkim fanatykiem Coca Coli, całe mieszkanie miał wyposażone w gadżety firmy, ale był bardzo nieszczęśliwy, ponieważ pracował w Pepsi.
Niestety, nie poznałam zakończenia, w mojej książce brakowało kilku ostatnich stron.


7. "Pamiętniki Fanny Hill“ John Cleland

Najbardziej poruszające tutaj jest to, że książka została wydana w 1750 roku.  Internet informuje, że przez 200 lat była obiektem ‚sporów i zakazów“.  Dlaczego? A no dlatego, że to literacki pornos o małoletniej prostytutce (oczywiście do zawodu początkowo zmuszanej), która pokochała swój zawód i wspięła się na wyżyny kariery dzięki niesamowicie wyćwiczonym mięśniom kegla. Fajnie się czyta i mam z nią sporo miłych wspomnień.


6. „Ujarzmić bestię“ Emily Maguire

Romans czternastolatki z nauczycielem, przesycony opisami brutalnego seksu, gwałtów i innych ciekawych rzeczy. Na dodatek czytając to pochwalamy ich związek. Strasznie mnie wciągnęła, jedna z niewielu książek, które przeczytałam w wersji elektronicznej.
Ładnie pokazane, jak seks może oderwać od rzeczywistości, no i oczywiście wspomniana jest „bestia o dwóch grzbietach“ ;)


5.W pościeli“ Ian McEwan

Mam słabość do tego autora odkąd przeczytałam „Betonowy ogród“. Zbiór opowiadań, w którym znajdziecie między innymi historię biznesmena bzykającego sklepowego manekina, zwierzenia oswojonej małpy, której bardzo smutno, że jej właścicielka nie chce uprawiać już  z nią seksu. Ogólnie większość możliwych i ciekawszych dewiacji. Obrzydliwe i wciągające, czyta się z wypiekami na twarzy i poczuciem robienia czegoś bardzo, bardzo złego.


4. „Daj mi!“ Irina Dienieżkina

Literacki debiut rosyjskiej pisarki (miała chyba dwadzieścia dwa lata, kiedy wydała książkę). Przez cały czas, z każdym kolejnym opowiadaniem oczy bardziej wychodziły mi z orbit a szczęka opadała coraz niżej. Małe dzieci uprawiające seks, wnuczek kradnący trumnę dziadka... Nie da się opisać tej ksiażki. To po prostu trzeba przeczytać.


3. „Filozofia w buduarze“ Markiz de Sade

Nie ukrywajmy, nie da się zrobić takiej listy i nie wymienić Markiza (który jest w moim top 10 osób historycznych, z którymi chciałabym uprawiać seks [kochanie, przepraszam, jeśli to czytasz - a wiem, że dam Ci do przeczytania jak tylko skończę - ale pamiętaj, że na te listę składają się tylko zmarłe osoby]).  Seks, dewiacje, przemoc. Dobre literackie porno gore ze starych czasów. No, ale czego innego oczekiwać po tym człowieku?


2. „Betonowy ogród“ Ian McEwan

Moja przygoda z nim zaczęła się od tej książki. Gdzieś kiedyś dorwałam w jakimś antykwariacie nie mając pojęcia na co się piszę.  Czwórka dzieciaków po tym, jak ich mama umiera postanawia wrzucić jej zwłoki do skrzyni w piwnicy i zalać betonem. Genialny plan, żeby nie iść do domu dziecka. Ale to dopiero początek zabawy. Młodszy synek zaczyna przebierać się w ciuszki dla dziewczynek. Starsze rodzeństwo nawiązuje romans (przy czym chłopiec ma wyraźne problemy z higieną). Cyrki najróżniejsze się dzieją, mówię Wam. Warto poczytać.


I, uwaga uwaga, przed Wami numer jeden na mojej liście (myślę, że był do przewidzenia)


1. "120 dni Sodomy czyli szkoła libertynizmu“ Markiz de Sade.

Kurwa. To jedyne co przychodzi mi do głowy. Wiem, wiem, powstał też film, ale nawet w jednej dziesiątej nie jest tak mocny jak książka. Ksiądz podniecający się wyjadaniem ośmiolatce glutów z nosa, masowe orgie, jedzenie odchodów. Wszystko. Wszystko, co sobie zamarzycie. Polecam tylko szczególnie odpornym, bo nawet ja momentami musiałam odłożyć książkę i wyjść zapalić. Albo się napić.
Po przeczytaniu tej książki już nawet przez moment nie zastanawiałam się, czemu taki, a nie inny los spotkał Markiza.
Ludzie, serio? Jedzenie gili z nosa jako fetysz? To jest nawet ponad japońskie hard henati z ośmiornicami i uczennicami.


Mam nadzieję, że znaleźliście coś dla siebie. Albo może macie własne propozycje, co powinno się tu znaleźć? ;)

fot. Marta Miszuk

Współlokatorzy z piekła rodem.

Po pierwsze, przepraszam za ostatni post. Nie siadam więcej do klawiatury po pijaku. Wstyd mi i do tej pory nawet go nie przeczytałam (rano nie pamiętałam, że coś pisałam). 
Wiem, że zbierałam się do napisania tego sto lat, ale sami zrozumiecie po przeczytaniu. Poza tym chwilowo mamy jednego kompa, więc są o niego drobne walki.
Ze spraw organizacyjnych - powoli zmieniam wygląd bloga (zgapiłam od Agnieszki to, że linki do stron macie teraz na górze ;) ). Macie tam taki nowy modny bajer do zadawania pytań. W końcu pora trochę odnowić dwuletni wizerunek.

Pisałam jakiś czas temu o wspólnym mieszkaniu. Wynajmowaliśmy wtedy pokój w mieszkaniu, w którym poza nami mieszkało dwóch starych kawalerów (takich 30+) i jeden świeżo upieczony studencik, który wyglądał na przerażonego naszym widokiem, kiedy powiedzieliśmy mu „cześć“. No i dosyć szybko się wyprowadził. Teraz już wiemy czemu.
Zostaliśmy skuszeni niską ceną (500zł plus opłaty) za pokój, położeniem blisko centrum i tym, że szczerze mówiąc nie mieliśmy wtedy przed sobą zbyt wielu możliwości i perspektyw. Początkowo mieszkało się miło, chociaż wiadomo, że od przebywania ciągle w jednym pokoju można dostać ataku klaustrofobii i jest o wiele łatwiej o kłótnię (teraz, przy dwóch pokojach, w razie czego mogę pogonić Grześka spać gdzie indziej).  Oboje jesteśmy dosyć towarzyscy i dziwnie nam było, kiedy współlokatorzy nie wyszli nawet się przywitać, przedstawić, jedyne co mówili kiedy nas mijali, to „cześć“ burknięte pod nosem, a wszelkie próby proponowania piwa czy zagajenia rozmowy spełzały na niczym. Przez pierwszy okres codziennie proponowaliśmy jednemu (nazwanemu potem przez nas Czaszkojebcą, ale do tego jeszcze dojdziemy), żeby wpadł do nas posiedzieć, porozmawiać, cokolwiek. Udało się raz, przyznam, wytrzymał do połowy piwa i uciekł do siebie. Zanim jednak to zrobił, wymsknęło mu się, że poza nim i drugim starym kawalerem (nazwijmy go Niemową w dalszej części), jest w tym mieszkaniu bardzo duża rotacja lokatorów. Wszyscy po miesiącu - dwóch się wyprowadzają. Zdziwiło to nas, bo w końcu trudno o coś tańszego, a mieszkanie duże i wyposażone. Może i współmieszkańcy byli zamknięci w sobie i nieśmiali, ale nie można przecież niczego w tej kwestii wymagać. Chociaż już zdarzało mi się wynajmować mieszkania z ludźmi, których nie znałam i zawsze powstawała więź przynajmniej koleżeńska (a z wieloma osobami zaprzyjaźniłam się bliżej i utrzymujemy kontakt do tej pory - pozdrawiamy tutaj Krzysia). No ale cóż, widać miałam szczęście.

Nic nie zapowiadało koszmaru, który miał nadejść.

Pierwsze niepokojące objawy zauważyliśmy po około dwóch tygodniach. Ok, rozumiem, że nie znali nas, sobie może też nie do końca ufali, więc kiedy wychodzili z domu, zamykali na klucz swoje pokoje (my nigdy tego nie robiliśmy, co okazało się błędem, ale po kolei). Ale żeby zamykać się od środka zaraz po wejściu do pokoju? Serio, że niby co? Wpadniemy bez pukania i przyłapiemy ich na gwałceniu czaszek w oczodoły (stąd Czaszkojebca). Albo może wpadnę w nocy i zrobię im stabba stabba jedynym ostrym nożem kuchennym? Wiem, że to nie jest jeszcze mega tragiczne, mega złe i mega koszmarne, jednak powoli wzbudzało nasze podejrzenia, że ze współlokatorami jest coś nie tak.  Zaczęliśmy ich baczniej obserwować.

Kolejną niepokojącą rzecz odkryliśmy, kiedy wydało się, dlaczego w mieszkaniu nie ma zasięgu i żeby porozmawiać przez telefon trzeba dosyć mocno wychylić się przez okno. Czaszkojebca wychodząc raz się kąpać zostawił uchylone drzwi od pokoju. Swoją drogą, nie wiem jakim cudem, ale zawsze po jego kąpieli w łazience była mini powódź - całą podłogę pokrywała paro centymetrowa warstwa wody. Na szczęście mieszkaliśmy na parterze, więc nie było kogo zalać. Nawet ja, typowa blondynka, już pierwszego dnia zorientowałam się, jak wykąpać się, żeby tego uniknąć. W każdym razie, akurat szłam po coś do kuchni i nie żebym była wścibska czy coś, ale zaciekawiły mnie dziwne radiowe odgłosy wydobywające się z jego pokoju. Dobra, przyznaję się, zajrzałam. Ale ej, nie ciekawiło by was dlaczego z pomieszczenia zawsze zamkniętego na klucz słychać głosy? Na bank każdy by spojrzał co się tam dzieje. Okazało się, że ma w pokoju te duże radio co tirowcy i policjanci (nie wiem jak się nazywa, kobietą w końcu jestem) i tak na oko z pięć krótkofalówek. Od razu mi się przypomniał odcinek Family Guy z łysym Quagmire’em. Zaczęłam się zastanawiać. czy może Czaszkojebca nosi tupecik.
Codziennie spędzał kilka godzin rozmawiając przez nie.

Niemowa się nie pojawiał. Przemykał przez te wszystkie miesiące kiedy tam mieszkaliśmy tak, że widzieliśmy go max 10 razy. Nie sprawiał większych problemów, był jak sztuczny kwiatek postawiony gdzieś w kącie. Wiadomo, że jest, ale zapomina się o jego istnieniu.

Za to Czaszkojebca postanowił pobawić się w małego biologa i zobaczyć, jak to jest wyhodować własny szczep bakterii. Próbował zostawiając na nieokreślony okres czasu worki na śmieci w kuchni. I dwa garnki w zlewie. Które leżały tam przez półtora miesiąca. Pierwszy raz widziałam jak na wodzie wyhodowała się pleśń - w końcu Grzesiek nie wytrzymał i umył te garnki za niego - robiąc w międzyczasie przerwę na wymiotowanie.

Szybko okazało się, że nie ma co tracić w tym mieszkaniu czasu na rozmowy. Wprowadzili między sobą całkiem nowy sposób komunikacji. Jeśli coś ci się nie podoba, albo chcesz coś załatwić, to mówisz o tym głośno, chodząc po korytarzu. Szybko stałam się w tym mistrzynią i non stop rzucałam kurwami pod nosem grożąc kastracją, stabba stabba albo obrzyganiem, jeśli się nie ogarną. O dziwo, działało na moment. Chwilę później sytuacja wracała do normy, ale przynajmniej udało mi się w ten sposób odzyskać moje szklanki, które któryś z nich ukrył w swoim pokoju (nie wiem i nie chcę wiedzieć co z nimi robił - starczy, że grześkową skarpetkę znaleźliśmy w łazience dziwnie zaschniętą i twardą).

Tymczasem, kiedy wracaliśmy do domu okazywało się, że rzeczy w pokoju są na innych miejscach niż były rano. Na początku zwalałam to na moją pokręconą psychikę, ale w końcu nawet Grzesiek przyznał mi rację. Miarka się przebrała, kiedy pod koniec naszego pobytu (dosłownie ostatnie dwa tygodnie) ciuchy i karimatopodobne coś na ścianie przesiąknęły grzybem (wyraźnie tym spryskane, bo do cholery, jakim cudem grzyb miał się zrobić na ciuchach na wieszakach, a nie na tych leżących na kupie w rogu szafy?), a sama szafa została w jakiś sposób poluźniona, bo rozpadła się i co noc groziła upadkiem na głowę.

Do tego wszystkiego dodać trzeba wykradanie papieru z łazienki (to miała być forma psychicznego terroru - jeśli Czaszkojebcy coś się nie podobało, a my nie reagowaliśmy na jego pojękiwania w korytarzu, to zabierał srajtaśmę do siebie do pokoju), nieoczekiwane wizyty nawiedzonej opiekunki mieszkania, która raz wpadła bez pukania z robotnikami do naszego pokoju (mogłam się przebierać, masturbować, oglądać bajki, cokolwiek), odłączanie internetu, ich ogólnie nawiedzone zachowania, które można by wymieniać przez sto lat.
Teraz z tego co wiem, są tam do wynajęcia dwa pokoje. Jeśli traficie na podobną ofertę, przemyślcie ją dobrze, bo możliwe, że trafiacie właśnie na nich.

Nam na szczęście udało się przeprowadzić, mamy teraz całkiem swoje dwupokojowe mieszkanko w samym centrum, powoli je urządzamy po swojemu, a nawet już adoptowaliśmy królika (który myśli, że jest psem). I własny internet, więc chyba wróciłam do Was na dobre ;)

nasz Hultaj we własnej osobie.