Współlokatorzy z piekła rodem.

Po pierwsze, przepraszam za ostatni post. Nie siadam więcej do klawiatury po pijaku. Wstyd mi i do tej pory nawet go nie przeczytałam (rano nie pamiętałam, że coś pisałam). 
Wiem, że zbierałam się do napisania tego sto lat, ale sami zrozumiecie po przeczytaniu. Poza tym chwilowo mamy jednego kompa, więc są o niego drobne walki.
Ze spraw organizacyjnych - powoli zmieniam wygląd bloga (zgapiłam od Agnieszki to, że linki do stron macie teraz na górze ;) ). Macie tam taki nowy modny bajer do zadawania pytań. W końcu pora trochę odnowić dwuletni wizerunek.

Pisałam jakiś czas temu o wspólnym mieszkaniu. Wynajmowaliśmy wtedy pokój w mieszkaniu, w którym poza nami mieszkało dwóch starych kawalerów (takich 30+) i jeden świeżo upieczony studencik, który wyglądał na przerażonego naszym widokiem, kiedy powiedzieliśmy mu „cześć“. No i dosyć szybko się wyprowadził. Teraz już wiemy czemu.
Zostaliśmy skuszeni niską ceną (500zł plus opłaty) za pokój, położeniem blisko centrum i tym, że szczerze mówiąc nie mieliśmy wtedy przed sobą zbyt wielu możliwości i perspektyw. Początkowo mieszkało się miło, chociaż wiadomo, że od przebywania ciągle w jednym pokoju można dostać ataku klaustrofobii i jest o wiele łatwiej o kłótnię (teraz, przy dwóch pokojach, w razie czego mogę pogonić Grześka spać gdzie indziej).  Oboje jesteśmy dosyć towarzyscy i dziwnie nam było, kiedy współlokatorzy nie wyszli nawet się przywitać, przedstawić, jedyne co mówili kiedy nas mijali, to „cześć“ burknięte pod nosem, a wszelkie próby proponowania piwa czy zagajenia rozmowy spełzały na niczym. Przez pierwszy okres codziennie proponowaliśmy jednemu (nazwanemu potem przez nas Czaszkojebcą, ale do tego jeszcze dojdziemy), żeby wpadł do nas posiedzieć, porozmawiać, cokolwiek. Udało się raz, przyznam, wytrzymał do połowy piwa i uciekł do siebie. Zanim jednak to zrobił, wymsknęło mu się, że poza nim i drugim starym kawalerem (nazwijmy go Niemową w dalszej części), jest w tym mieszkaniu bardzo duża rotacja lokatorów. Wszyscy po miesiącu - dwóch się wyprowadzają. Zdziwiło to nas, bo w końcu trudno o coś tańszego, a mieszkanie duże i wyposażone. Może i współmieszkańcy byli zamknięci w sobie i nieśmiali, ale nie można przecież niczego w tej kwestii wymagać. Chociaż już zdarzało mi się wynajmować mieszkania z ludźmi, których nie znałam i zawsze powstawała więź przynajmniej koleżeńska (a z wieloma osobami zaprzyjaźniłam się bliżej i utrzymujemy kontakt do tej pory - pozdrawiamy tutaj Krzysia). No ale cóż, widać miałam szczęście.

Nic nie zapowiadało koszmaru, który miał nadejść.

Pierwsze niepokojące objawy zauważyliśmy po około dwóch tygodniach. Ok, rozumiem, że nie znali nas, sobie może też nie do końca ufali, więc kiedy wychodzili z domu, zamykali na klucz swoje pokoje (my nigdy tego nie robiliśmy, co okazało się błędem, ale po kolei). Ale żeby zamykać się od środka zaraz po wejściu do pokoju? Serio, że niby co? Wpadniemy bez pukania i przyłapiemy ich na gwałceniu czaszek w oczodoły (stąd Czaszkojebca). Albo może wpadnę w nocy i zrobię im stabba stabba jedynym ostrym nożem kuchennym? Wiem, że to nie jest jeszcze mega tragiczne, mega złe i mega koszmarne, jednak powoli wzbudzało nasze podejrzenia, że ze współlokatorami jest coś nie tak.  Zaczęliśmy ich baczniej obserwować.

Kolejną niepokojącą rzecz odkryliśmy, kiedy wydało się, dlaczego w mieszkaniu nie ma zasięgu i żeby porozmawiać przez telefon trzeba dosyć mocno wychylić się przez okno. Czaszkojebca wychodząc raz się kąpać zostawił uchylone drzwi od pokoju. Swoją drogą, nie wiem jakim cudem, ale zawsze po jego kąpieli w łazience była mini powódź - całą podłogę pokrywała paro centymetrowa warstwa wody. Na szczęście mieszkaliśmy na parterze, więc nie było kogo zalać. Nawet ja, typowa blondynka, już pierwszego dnia zorientowałam się, jak wykąpać się, żeby tego uniknąć. W każdym razie, akurat szłam po coś do kuchni i nie żebym była wścibska czy coś, ale zaciekawiły mnie dziwne radiowe odgłosy wydobywające się z jego pokoju. Dobra, przyznaję się, zajrzałam. Ale ej, nie ciekawiło by was dlaczego z pomieszczenia zawsze zamkniętego na klucz słychać głosy? Na bank każdy by spojrzał co się tam dzieje. Okazało się, że ma w pokoju te duże radio co tirowcy i policjanci (nie wiem jak się nazywa, kobietą w końcu jestem) i tak na oko z pięć krótkofalówek. Od razu mi się przypomniał odcinek Family Guy z łysym Quagmire’em. Zaczęłam się zastanawiać. czy może Czaszkojebca nosi tupecik.
Codziennie spędzał kilka godzin rozmawiając przez nie.

Niemowa się nie pojawiał. Przemykał przez te wszystkie miesiące kiedy tam mieszkaliśmy tak, że widzieliśmy go max 10 razy. Nie sprawiał większych problemów, był jak sztuczny kwiatek postawiony gdzieś w kącie. Wiadomo, że jest, ale zapomina się o jego istnieniu.

Za to Czaszkojebca postanowił pobawić się w małego biologa i zobaczyć, jak to jest wyhodować własny szczep bakterii. Próbował zostawiając na nieokreślony okres czasu worki na śmieci w kuchni. I dwa garnki w zlewie. Które leżały tam przez półtora miesiąca. Pierwszy raz widziałam jak na wodzie wyhodowała się pleśń - w końcu Grzesiek nie wytrzymał i umył te garnki za niego - robiąc w międzyczasie przerwę na wymiotowanie.

Szybko okazało się, że nie ma co tracić w tym mieszkaniu czasu na rozmowy. Wprowadzili między sobą całkiem nowy sposób komunikacji. Jeśli coś ci się nie podoba, albo chcesz coś załatwić, to mówisz o tym głośno, chodząc po korytarzu. Szybko stałam się w tym mistrzynią i non stop rzucałam kurwami pod nosem grożąc kastracją, stabba stabba albo obrzyganiem, jeśli się nie ogarną. O dziwo, działało na moment. Chwilę później sytuacja wracała do normy, ale przynajmniej udało mi się w ten sposób odzyskać moje szklanki, które któryś z nich ukrył w swoim pokoju (nie wiem i nie chcę wiedzieć co z nimi robił - starczy, że grześkową skarpetkę znaleźliśmy w łazience dziwnie zaschniętą i twardą).

Tymczasem, kiedy wracaliśmy do domu okazywało się, że rzeczy w pokoju są na innych miejscach niż były rano. Na początku zwalałam to na moją pokręconą psychikę, ale w końcu nawet Grzesiek przyznał mi rację. Miarka się przebrała, kiedy pod koniec naszego pobytu (dosłownie ostatnie dwa tygodnie) ciuchy i karimatopodobne coś na ścianie przesiąknęły grzybem (wyraźnie tym spryskane, bo do cholery, jakim cudem grzyb miał się zrobić na ciuchach na wieszakach, a nie na tych leżących na kupie w rogu szafy?), a sama szafa została w jakiś sposób poluźniona, bo rozpadła się i co noc groziła upadkiem na głowę.

Do tego wszystkiego dodać trzeba wykradanie papieru z łazienki (to miała być forma psychicznego terroru - jeśli Czaszkojebcy coś się nie podobało, a my nie reagowaliśmy na jego pojękiwania w korytarzu, to zabierał srajtaśmę do siebie do pokoju), nieoczekiwane wizyty nawiedzonej opiekunki mieszkania, która raz wpadła bez pukania z robotnikami do naszego pokoju (mogłam się przebierać, masturbować, oglądać bajki, cokolwiek), odłączanie internetu, ich ogólnie nawiedzone zachowania, które można by wymieniać przez sto lat.
Teraz z tego co wiem, są tam do wynajęcia dwa pokoje. Jeśli traficie na podobną ofertę, przemyślcie ją dobrze, bo możliwe, że trafiacie właśnie na nich.

Nam na szczęście udało się przeprowadzić, mamy teraz całkiem swoje dwupokojowe mieszkanko w samym centrum, powoli je urządzamy po swojemu, a nawet już adoptowaliśmy królika (który myśli, że jest psem). I własny internet, więc chyba wróciłam do Was na dobre ;)

nasz Hultaj we własnej osobie.

7 komentarzy:

  1. ciary przechodzą po plechach, gdy się to czyta :D w życiu nie chciałabym trafić na takich współlokatorów o;

    OdpowiedzUsuń
  2. Pocieszę Cie, jak powiem, że mój wspólokator w akademiku (wspólna łazienka w boksie) przez PÓŁ ROKU wycierał się jednym małym ręczniczkiem, który roztaczał woń menela z dworca?:>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. trace wiare w ludzi... Chociaż uwielbiam historie z akademików ;d

      Usuń
  3. Mieszkanie z kims szczegolnie obcym to najgorsza opcja, a najgorsze to pokoj przejsciowy lepiej doplacic do kawalerki i miec swiety spokoj, tutaj niedaloby sie opisac mojej historii mieszkania z kolega przez ponad pol roku, trzeba by ksiazke napisac o libacjach itd,. co tam sie dzialo, ogolnie chcesz kogos poznac -zamieszkaj z nim a najlepszy przyjaciel cie doprowadzi do szalu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja to jednak mam szczęście do współlokatorów. Jasne, zdarzały się wyjątki, ale nie aż takie.

    OdpowiedzUsuń

Żeby Twój komentarz przeszedł przez moderację, musisz przestrzegać dwóch zasad:
- jeśli się ze mną nie zgadzasz, albo chcesz cokolwiek skrytykować, to po pierwsze, nie możesz być anonimowy, a po drugie - musisz mieć argumenty (i to sensowne)
- komentarzy z jakąkolwiek autoreklamą nie zatwierdzam. Jak Twój blog jest do tyłka i nikt go nie czyta, to nie mój problem. Tu się nie wybijesz.

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.